poniedziałek, 4 czerwca 2012

Umowa kredytowa

Większość formalności - na szczęście - odbywa się trochę poza mną. S. lepiej radzi sobie w kontaktach ze światem urzędniczym (i zewnętrznym w ogóle) i to on przyjmuje na klatę ustalanie terminów spotkań, dopracowywanie szczegółów umowy, rozmawianie z miliardami bardzo-ważnych-osób. Moja rola - ładnie się uśmiechać i podpisywać, co podtykają. [S. oszczędził mi emocji i nie powiedział, że w wyniku zamieszania mieszkanie miało zostać tylko jego własnością, chociaż kredyt bierzemy oboje. Dowiedziałam się o tym dopiero, kiedy w papierach było już czyściutko :-)]

W czwartek byliśmy wreszcie w banku podpisać umowę kredytową (teoretycznie mogliśmy to zrobić już sporo wcześniej, w praktyce - nie było po co, bo to i tak w żaden sposób nie przyspieszyłoby formalności z Panią Zosią). Tona parafek na zadrukowanych bankowym żargonem stronach, kilka pytań dla zachowania pozorów dokładnego przestudiowania treści (jak można podejrzewać, że z czytania umowy przy bankowym stoliku coś wynika?), anegdotki i smoltoki dla zagłuszenia drukarki. Myślałam, że zajmie to kwadrans, a trwało półtorej godziny - z banku tylnymi drzwiami wyprowadzała nas ochrona, a i tak musimy jeszcze wrócić w tym tygodniu, żeby podpisać kilka papierów.

Umowa kredytowa to zero emocji. Wszystkie szczegóły zna się już wcześniej, wszystko, co ważne, wydarzy się później. Odliczam dni do 11 czerwca. Zaczynam grzebanie w blogach wnętrzarskich i planowanie parapetówki. Nie sprzątam, nie gotuję, jestem już gdzieś indziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz