poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pierwsze koty za płoty

Długo zastanawiałam się, czy mieszkania lepiej oglądać ”na banana” (płaszczyk, szpilki, full make-up) czy ”na obdartusa”. Ponieważ dziś mieliśmy poznać Panią Agentkę, wybrałam wariant numer jeden, głównie po to, żeby uznała, że jesteśmy warci najsmaczniejszych kąsków (idiotyzm moich toków myślenia powala). Oczywiście padało, oczywiście podpisywaliśmy papiery na parapecie apteki, na szczęście Pani Agentka nie wpadła na pomysł zgubienia tropu i kluczenia kwadrans między blokami (jak kiedyś agentka Marty :-)).

Wchodzenie do cudzego mieszkania jest bardzo krępujące. To intymna, prywatna przestrzeń i nie było mi łatwo. Oczywiście naiwnie liczyłam na przyjemną, zrelaksowaną atmosferę, ale mina właścicielki sprawiała, że nie byłam pewna, czy rzeczywiście chce sprzedać mieszkanie, czy też za tą decyzją kryje się jakaś przejmująca, łamiąca serce historia. Pusty dziecinny pokój, rozścielone łóżko, blaty w kuchni zastawione brudnymi garnkami, burkliwy ton i historia o sąsiadce, która po godz. 22 wychodzi na klatkę, żeby uciszyć wracających ”po nocy”... Brrr... Mimo to mieszkanie bardzo nam się spodobało. 45 m2, dwa pokoje, duuuża (10 m2) kuchnia, przepiękny blok z 1953 r., dokładnie w klimacie, o jaki nam chodzi, perfekcyjna lokalizacja.

Już na schodach wdaliśmy się z Panią Agentką w pogawędkę o naszych wymaganiach. Bo chociaż mieszkanie było fajne, nie realizowało co najmniej dwóch ważnych punktów z naszej listy - brakowało balkonu i parkietu. Pani Agentka zareagowała pobłażliwym chichotem i maksymą, która totalnie zbiła mnie z tropu (i jak to zwykle ze mną bywa, nakazała iść w zaparte) - czas zweryfikuje naszą listę, po kolei będziemy z niej wycinać kolejne punkty, nie ma opcji, żebyśmy znaleźli dokładnie takie mieszkanie, o jakie nam chodzi, chyba że nie stawiamy sobie żadnej granicy czasowej. Takie rzeczy się podobno nie zdarzają i jeszcze będziemy z tęsknotą wspominać to mieszkanie i żałować, że go nie kupiliśmy (fatum pierwszego mieszkania, które często okazuje się najlepsze - niestety w momencie, kiedy nie jest się jeszcze na dobrym etapie, żeby zdać sobie z tego sprawę). Heh.

Mieszkanie nr 2 okazało się niewypałem - jedyne, co mi się naprawdę spodobało to klimatyczna klatka schodowa, jak z domu wczasowego w Ciechocinku. W środku zastaliśmy naburmuszoną Studentkę-Wynajmującą, minimalną sypialnię, przechodni duży pokój i ukrytą w labiryncie drzwi kuchnię. Parkiet był, ale jakiś nieteges. Wszystko niskie, ciasne i pokryte boazerią. Pani Agentka robiła akcję promocyjną godną mistrzów, zapewniając nas, że mieszkanie dopiero co się pojawiło i na pewno zaraz zniknie z rynku. Jako kluczowy atut podkreślała lokalizację (z ogroooomnym zaangażowaniem, bo sama tam mieszka) - rzeczywiście, sąsiedztwo wielkiego parku i willowej dzielnicy robią wrażenie. Dla nas - to za daleko do cywilizacji. Kiedy próbowałam tłumaczyć, że nie czułabym się pewnie wychodząc wieczorem ”w miasto”, zadała rozbrajające pytanie ”a po co jechać po zmroku do centrum?” :-))) Uwielbiam to, że ludzie tak się różnią!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz